Kiedy naszą refleksję rozpoczniemy od ogólnych uwag, poczynionych na kanwie książki Papieża Benedykta XVI, Jezus z Nazaretu, to tylko pozornie odbiegniemy od głównego tematu: Konstytucji 3-Maja i związanej z nią naszą odpowiedzialnością za Państwo i Ojczyznę.

Papież pisze książkę, ukazując ją jako swoje osobiste myśli i refleksje, w które nie chce angażować Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Ale także pisze tę książkę jako wytrawny teolog, który świetnie zna zakres teologicznego materiału, aby z niego skorzystać, a równocześnie pójść dalej. Pisze książkę najpierw dla ludzi wierzących, ukazując postać Jezusa jako postać historyczną, ale która zdecydowanie przewyższa przeciętne nadzieje i oczekiwania. Wielkość tej postaci tkwi w Niej samej, osoba Jezusa rozsadza wszelkie dostępne kategorie i można ją zrozumieć jedynie w perspektywie samego Boga. Postaci tej wraz z Jej roszczeniami, krzyżową męką i zmartwychwstaniem nikt nie potrafiłby wymyślić. Książka ta jednocześnie skierowana jest także do ludzi niewierzących. Bowiem Papież pisze tę książkę nie tylko jako teolog i przedstawiciel Urzędu, lecz przede wszystkim jako chrześcijanin, który pod koniec swego życie czuje się wezwany przynagleniem św. Piotra: „… bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która jest w was” (1 P 3, 15). Uzasadnienie nadziei, która jest w każdym z nas. To uzasadnienie bierze na siebie także Papież, aby pod koniec swojego życia powiedzieć, dlaczego wierzy, dlaczego został kapłanem, podjął się trudu pracy naukowej z dziedziny teologii, dlaczego piastował tak trudne i odpowiedzialne stanowiska kościelne wbrew modzie i ostrej niekiedy krytyce. Dlaczego właśnie w tym widział spełnienie siebie, dlaczego tego wszystkiego nie zostawił, nie porzucił. Jak ocenia swoje życie, czy jako wygrane, czy jako przegrane? A jeśli ma rację to, co będzie z nami, którzy nie podzielamy tej nadziei? A czy wolno byłoby mu postawić pytanie o uzasadnienie nadziei tym, którzy tej jego nadziei nie podzielają, chociażby dla skonfrontowania ze swoją? Czy bylibyśmy gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się uzasadnienia tej nadziei, która jest w nich? Czy niewierzący byliby gotowi uzasadnić tę nadzieję, która jest w nich?

Nie są to bynajmniej banalne pytania, tym bardziej, że każdy z nas nosi w sobie jakąś nadzieję. Nadzieja, nie zawsze do końca uświadomione wewnętrzne przekonanie, które upewnia człowieka, że dziś warto żyć, warto się trudzić, ponosić ogrom przeciwieństw, bowiem jutro będzie lepsze. To właśnie dla tego jutra, dziś warto się trudzić. Kiedy to jutro stanie się rzeczywistością? Nadzieja więc pyta o całość, o horyzont całości. Dopiero w horyzoncie całości można hierarchizować poszczególne momenty ludzkiego życia, dopiero wówczas można układa je według wspólnej wartości. Człowiek, który gubi ów horyzont całości, skazany jest na kaprys chwili, zmieniającą się modę. Skazany jest na sprzeczność, bowiem to, co dziś jest modne, nie musi być takim jutro.

 

Pytanie o nadzieję nie jest bynajmniej pytaniem banalnym. Chciałbym je widzieć w kontekście wypowiedzi Papieża Jana Pawła II, który w adhortacji Ecclesia in Europa zauważa, że „w wielu sferach publicznych łatwiej jest deklarować się jako agnostycy niż jako wierzący; odnosi się wrażenie, że niewiara jest czymś naturalnym, podczas gdy wiara wymaga uwierzytelnienia społecznego, które nie jest ani oczywiste, ani przewidywalne” (EinE 7). Wierzący dziś musi nieustannie udowadniać każde swoje twierdzenie, niewierzący nie, w każdej sytuacji jest nieomylny, nie musi weryfikować, usprawiedliwiać ani przeżywać jakiegokolwiek niepokoju i niepewności odnośnie swoich twierdzeń. Nie musi zatem także być gotowy do uzasadnienie tej nadziei, która w nim jest. Wszystko jest dla niego pewne i oczywiste. Ta postawa udziela się niekiedy i wierzącym. I czyż właśnie to nie powinno być najbardziej niepokojące dla jednych i dla drugich?

 

Hanna Arendt swojej książce o Eichmanie w Jerozolimie nadała podtytuł: „Rzecz o banalności zła”. Zło jest banalne. Nie w tym sensie, że można je lekceważyć, pomijać, nie zwracać na nie uwagi. Zło jest banalne, ponieważ każdy może je popełnić. Jeśli więc równocześnie nie weryfikujemy i nie usprawiedliwiamy swoich twierdzeń, skąd wiemy, że nie popełniamy zła?

 

Każdy rodzić doświadczył niejednokrotnie bezsilności w przekonywaniu swojego dziecka w ważnej sprawie, kiedy najbardziej racjonalne argumenty okazały się być przezwyciężane wzruszeniem ramion. Tak, w tej banalności zła, które każdy może popełnić objawia się tajemnica człowieka, który jest za każdy razem większy niż racjonalny argument i dlatego może go odrzucić. Jeśli więc nie musi się weryfikować i uzasadniać swojej nadziei, usprawiedliwiać głoszonych przez siebie tez i jeśli dojdzie do tego banalność zła i możność odrzucania racjonalnych argumentów, jeśli to wszystko dokonuje się poza pytaniem o sens i sumienie, to sytuacja staja się dramatyczna.

 

Czytam w jednym z artykułów w polskim czasopiśmie, a jakże z Papieżem Janem Pawłem II na okładce: „…nie można uznawać za istniejące (choćby tylko w dziedzinie moralnej) prawo do życia, podobnie jak nie istnieje prawo do zdrowia, szczęścia czy miłości… Nie figuruje takie prawo w żadnym kodeksie lub ustawie, w przeciwieństwie do przepisów wskazujących sytuacje, gdy życie ma być człowiekowi odebrane lub zagrożone. Zauważmy, że przepisy przewidujące karę za zabijanie lub powodowanie śmierci penalizują określony czyn (zresztą różnie w zależności od intencji i emocji sprawcy), a nie przyznają komukolwiek prawa do życia. Podobnie jak ustanowienie kary za kradzież określonej rzeczy nie daje nikomu prawa do posiadania takiej rzeczy ani istnienie kary za spowodowanie utraty zdrowia nie jest równoznaczne z prawem kogokolwiek do zdrowia. […] Prawo do życia, wobec biologicznej nieuchronności śmierci, byłoby prawem pustym, bo sprzecznym z prawami natury”. Dotąd to prawo natury było ostatecznym źródłem przykazania „nie zabijaj”, które w swojej uniwersalności dodatkowo otrzymywało sankcję religijną, dzisiaj podstawą prawa ma być śmierć.

 

Autor tych tez nie tylko nie stara się ich udowodnić, na jakiej zasadzie prawo do życia jest sprzeczne z prawami natury, a tym bardziej usprawiedliwić sens życia, ale posuwa się jeszcze dalej w kierunku próby redefinicji rzeczywistości, kiedy stwierdza, że „co do ‘obiektywnej’ wartości życia wypada stwierdzić, że jest ono tylko pewnym stanem materii, nie dającym się wartościować. Nie jest ani dobre, ani złe. Nie czyni świata ani lepszym, ani gorszym”. Zatem od dziś życie nie jest najwyższą wartością, lecz czymś obojętnym. Na takiej zasadzie pojawia się o wiele więcej podobnych „nowych definicji”; definicji małżeństwa, płodu ludzkiego, prawa, moralności, prawdy, dobra, dobra wspólnego. Na nowo definiuje się równość nie przeciw nierówności, lecz przeciw różnicy, z której dopiero rodzi się jedność rodziny i następstwo pokoleń. Wszystkie te definicje mają jedynie koniunkturalno-utylitarną wartość ad hoc, jutro może być już inna.

 

Jesteśmy zatem świadkami nowej kultury, nowej cywilizacji, której podstawową cechą jest subiektywizm, a mówiąc współczesnym językiem; próba konstruowania pragnieniowej rzeczywistości wirtualnej, całkowicie oderwanej od rzeczywistości, o którą się roztrzaskujemy, która niszczy nas za każdym razem, ilekroć nie umiemy jej uszanować. Dzieje się tak dlatego, że zgubiony został mądrościowy wymiar ludzkiej egzystencji. To znaczy pytający się o horyzont całości, aby dopiero z tej perspektywy rozumieć poszczególne części całości, aby móc uchwycić ich sens i wartość. Dzisiaj o „całość” nikt nie dba, a cóż dopiero powiedzieć o jej usprawiedliwieniu i uzasadnieniu. Stąd też nie umiemy sobie poradzić także z wychowaniem młodego pokolenia.

 

Takie rozumienie człowieka, życia, otaczającej nas rzeczywistości, które najpierw wyłania się z życia indywidualnego przenoszone jest następnie na życie społeczne, państwowe, narodowe. Tak jak budujemy swoje życie indywidualne w pragnieniowej rzeczywistości wirtualnej, również chcemy powtórzyć to w życiu społecznym, państwowym, narodowym. I stąd ustanawiamy prawa, które zanim wejdą w życie, wpierw muszą być już nowelizowane. Chcemy budować państwo prawa, ale prawa ustanowione przez państwo nie szanujemy. W naszych deklaracjach chcemy jedynie służyć państwu, społeczeństwu i narodowi, ale w tej służbie bez weksli się nie obejdzie. Nie obejdzie się też bez mnożenia etatów państwowych, aby czym było obdarowywać kolesiów. Służbę państwu zamienia się na interesy poszczególnych grup i partii.

 

A tymczasem: „Źródeł praw człowieka należy szukać w godności, jaką posiada każda istota ludzka. Godność tę, głęboko zakorzenioną w życiu ludzkim i jednakową u każdej osoby, można dostrzec i pojąc przede wszystkim za pomocą rozumu” (KomNSK 153).

 

Aby zatem można budować najpierw swoje życie indywidualne, a później właściwe prawa i dobro wspólne, które stworzy państwo przyjazne jego obywatelom, trzeba wyjść z pragnieniowej rzeczywistości wirtualnej i po prostu powrócić do rzeczywistości. Jeśli nieustannie narażeni jesteśmy na błąd i czynienie zła, to trzeba odejść od kartezjańskiego cogito i powrócić do arystotelesowskiego cognosco, trzeba powrócić do rzeczywistości i ją uszanować. A tą pierwszą rzeczywistością, nad którą człowieka nie ma władzy, jest samo życie, w którym zakorzenia się godność osoby i skąd biorą początek wszelkie prawa. Nie człowiek jest panem życia, bo gdyby człowiek był panem życie, nie miałby problemu ze śmiercią, której nigdy nie potrafi oswoić i której zawsze będzie się lękał. To uznanie, że nie człowiek jest panem życia nie przynosi mu ujmy, wręcz odwrotnie, czyni go partnerem dialogu z samym Bogiem, a nie z materią, do której miałby być nieustannie redukowany, aby w ostateczności utonąć w jej nieświadomości.

 

To właśnie ta rzeczywistość, którą jest życie, które jest święte właśnie w tym sensie, że niezależne od człowieka, pozostające poza jego panowaniem i władzą, mogłaby być tą rzeczywistością, która stanowiłaby coś wspólnego w całej reszcie pluralizmu. Pluralizm bez tego wspólnego, co do czego jesteśmy zgodni, staje się monadą, czymś zamkniętym w sobie, co nieustannie musi walczyć z drugą monadą, co nieustannie tylko dzieli.

 

Dziełem, które na nowo próbowało budować fundamenty Rzeczypospolitej, była Konstytucja 3 Maja. Przezwyciężano w niej niemoc prawną państwa, wprowadzano korzystne zmiany dla mieszczan, brano pod opiekę „prawa i rządu” chłopów. Dbając o poszczególne stany nie wzniecała populizmu, nie hołubiła egoizmowi, chciano tworzyć jedno państwo, od wszystkich żądała poświęcenia się na rzecz Ojczyzny. Przegrano z Targowicą.

 

Konstytucja 3-Maja, choć miała liczne wady, przynosiła coś, co prawdziwa konstytucja spowodować powinna; podstawy i zasady społeczeństwa obywatelskiego. Już Sokrates rozróżniał pomiędzy tłumem a społeczeństwem. Społeczeństwo to coś więcej niż suma ludzi mieszkających razem, nie staje się ono automatycznie mocą administracyjnych dekretów. Obywatel według Sokratesa to ktoś, kto „stawia czoła”, „budzi”, nie potrafi schlebiać żadnej zastanej rzeczywistości i stara się porozumieć tak, aby nie „oko za oko, ząb za ząb” stanowiły poziom sprawiedliwości.

 

Aby to mogło się stać, już Tocqueville przed dwustu laty zauważył, że w społeczeństwie, którego świadomość krąży jedynie wokół „spraw wiążących się z działalnością gospodarczą, z namiętnościami stronnictw politycznych lud ze szczegółami publicznej administracji” dominował będzie język te sprawy opisujący, „podczas gdy język metafizyki i teologii ulegnie powoli zaniedbaniu”. A co to znaczy, wyjaśniał już św. Paweł, kiedy cytował starożytnego poetę komediopisarza Menandra: „Nie łudźcie się! «Wskutek złych rozmów psują się dobre obyczaje»” (1 Kor 15, 33). Oznacza to, że zaniedbanie języka metafizyki i teologii, to zagubienie sfery moralnej. Pozostawienie człowieka jedynie w sferze gospodarczej, administracyjno-prawnej to pozbawienie człowieka tego, co istotne dla jednostki, sensu życiu. Człowiek coraz mniej potrafi powiedzieć, kim jest i co go boli. Stąd zanik przyzwoitości postępowania, zanik cnót obywatelskich, zanik dzielności, bowiem w coraz większym stopniu czyni nie to, co wynika z moralnej rozwagi, ale to, czego nie zabrania prawo. Zbiurokratyzowanie życia, to zagubienie w człowieku tego, co indywidualnej i jednostkowe, co prowadzi do bezrefleksyjnego bytowania jako biernego i bezwolnego akceptowania przyjętego zwyczaju, ideologicznych urojeń, niemożności istotnego nazywania rzeczy po imieniu. Życie staje się zabieganiem o dobra materialne i ich wymianę. Całość egzystencji pozostaje na powierzchni bez znaczenia, stąd frustracja i agresja., o czym mogą świadczyć ostatnie wydarzenia ze Złotoryji. Społeczeństwo demokratyczne, które zatraca mowę zdolną do dociekania rzeczy, zamienia ją opisem posiadania, z obywateli staje się tłumem konsumentów, gdzie jedyną filozofią staje się fitness.

 

A tymczasem bez moralności nawet tworzenie prawa nie jest możliwe, bowiem bardzo szybko jest ono zamieniane na poczekaniu sporządzane dekrety służące doraźnym celom politycznym, a nie dobru wspólnemu. Bez moralności nie sposób odróżnić państwo prawa od prawa dintojri, bowiem i tu, i tu obowiązują procedury większości. To moralność chroni nas przed zabiegami opartymi na mechanicznym stosowaniu ideologicznych zasad. To moralność tworzy to, co ogólnie nazwane zostało ciepłymi więzami społecznymi, budzące zaufanie i chęć życia.

Taką właśnie chciała być Konstytucja 3-Maja, niosła bowiem w sobie pewien zamysł antropologiczny, zasady, zdyscyplinowanie społeczne, wyłaniała się z pewnej żywotności, wizji życia i społeczeństwa. Tworzyła fundament wartości i inspirowała do odwagi i mobilizowała do wysiłku odbudowy kraju. W tym sensie powinna być także dziś inspiracją do dyskusji nad państwem i jego powinnościami w stosunku do społeczeństwa i odwrotnie, czego państwo i Ojczyzna ma prawo oczekiwać od społeczeństwa. Powinna także inspirować naszą, aktualną konstytucję, aby wpisane zostały w nią te wartości, które stanowiłyby opis społeczeństwa polskiego, podstawy patriotycznego wychowania.

Sprawując dziś liturgię Kościoła, otwórzmy nasze serce na siebie nawzajem z miłością i życzliwością, abyśmy potrafili budować nasz wspólny Dom, otwórzmy nasze serca na Boga i wypraszajmy dla siebie i dla naszej Ojczyzny Jego błogosławieństwo. Niech ono nas wspiera i pomoże nam przezwyciężyć wszystkie problemy i trudności, wobec których życie będzie nas stawiać. Królowa Polski i Ta, co w Ostrej Świeci Bramie, będzie szczególną Orędowniczką przed Tronem Łaski.

print