W sytuacji tragedii, co ma do powiedzenia Kościół?
– Przepowiada Ewangelię.
– Modli się sprawując Eucharystię.
– Podejmuje dzieła pomocy – Caritas.
Ewangelia pomaga nam skonfrontować się z pytaniem, „gdzie w tym nieszczęściu był Bóg?”. O Boga w takim przypadku pyta się każdy, nawet daleki od Boga. Mogę przytoczyć wiele przykładów, jak po tragedii smoleńskiej osoby te nie umiały znaleźć innego języka jak religijny, symboliczny, bo przecież chodziło nie o technikę, naukę, lecz o doświadczenie bólu, zła, żalu, osamotnienia, pustki i bezsensu.
Naszą refleksję zawężamy do Biblii ze szczególnym uwzględnieniem Ewangelii, czyli do chrześcijańskiego rozumienia Boga.
Już Biblia Starego Testamentu zna myśl najbardziej dla niej oryginalną – teodyceę, próbę usprawiedliwienia Boga wobec istniejącego zła, cierpienia. Klasycznym przykładem może być Księga Hioba, która przełamuje istniejące wówczas przekonanie, że cierpienie, zło są karą za osobiste grzechy. Ukazuje, że to wszystko może spotkać człowieka niewinnego, sprawiedliwego.
Doświadczając zła, cierpienia, losowych wypadków stajemy wobec tajemnicy. Stąd św. Paweł będzie mówił o misterium iniquitatis – tajemnicy bezbożności, nieprawości (1 Tes 2, 7). Jedynej odpowiedzi na nią udziela Chrystus; kiedy przyszła Jego Godzina wziął krzyż i poszedł i właśnie, dlatego że poniósł ten krzyż do koń-ca – zmartwychwstał. Jest to jedyna odpowiedzieć i innej nie będzie. Nie pytajmy się, dlaczego ja, dlaczego mnie, bo na te pytania nie ma odpowiedzi.
Krzyż Chrystusa ukazuje, że Ewangelia zna także i inną tajemnicę: tajemnicę miłości (misterium caritatis). Miłość potężniejszą niż śmierć o żarze ognia, której nie ugasi żadna rzeka (Pnp 8, 1 Kor 13). Te dwie tajemnice jakoś się w nas przenikają.
To przenikanie się pozwala odpowiedzieć na pytanie, gdzie był Bóg, jak był Oświęcim: był mocą w tych wszystkich, którzy z godnością ponieśli swoje człowieczeństwo, z godnością potrafili czynić dobro, ofiarować swoje życie, przyjść z pomocą innym (Maksymilian Kolbe, Janusz Korczak, rotmistrz Pilecki i wielu innych).
Los człowieka znaczą przenikające się ze sobą tajemnica bezbożności i tajemnica miłości, gdzie uczymy się życia, gdzie pada pytanie o sens życia
W tym miejscu odwołam się do nauczania Viktora Frankla, psychiatry, twórcy logoterapii, który kilka lat drugiej wojny światowej spędził bodaj w trzech obozach koncentracyjnych.
Zauważa, że sens życia spełnia się poprzez urzeczywistnianie wartości, na trzy sposoby:
– działanie,
– przeżywanie świata – przyswajanie piękna, prawdy, dobra,
– cierpienie – znoszenie losu, gdzie cierpienie pozwala odkrywać najwyższe wartości i sens, które tylko w cierpieniu się kryją, gdyż zaspokajanie sensu cierpienia jest nieograniczone.
Chodzi o zdolność znoszenia cierpienia, czego trzeba się uczyć, co jest aktem kształtowania siebie, bowiem zawsze jest się „bytem rozstrzygającym” (Jaspers), o tym, kim się jest. Kształtują nas dziedziczność, środowisko, ale najbardziej my sami „z siebie samych”, właśnie wówczas, kiedy uczymy się cierpieć. Za każdym razem jest to rozstrzygniecie własne, dokonujące się w najgłębszych pokładach naszego jestestwa, gdzie zawsze jestem sam. Jest to najgłębsze kształtowanie siebie i ma wymiar moralny, gdyż wynika z postanowień, z powziętych decyzji wobec cierpienia, w znoszeniu cierpień.
Frankl przytacza wiele przykładów z Obozów, czy własnej praktyki psychiatrycznej, jak chorzy, cierpiący podejmując wyzwania ze strony doświadczanego zła potrafili odkrywać sens swojej sytuacji. To także uczyło jego, kiedy doświadczający zła potrafili pięknie cierpieć dokonując wyrzeczeń i ukazując, że niemożliwe staje się możliwe. Cierpienie wzywa do dokonań, przez które się rośnie i dojrzewa. Rośnie się i dojrzewa przez to, że z płaszczyzny faktów przeniesione zostaje na płaszczyznę egzystencjalną. Cierpienie czyni człowieka przewidującym.
Dzisiaj może trzeba byłoby powiedzieć to bardziej brutalnie. W każdym z nas ujawnia się jakiś pajac i każdy z nas ma taką pokusę, aby iść przez życia jak pajac banalizujące je. I zdaje się, że jeszcze jedynie cierpienie jest w mocy wyzwolić nas z tej pajacowatości i postawić w całej prawdzie wobec siebie i rzeczywistości.
Moi Drodzy.
Nie jest moim celem zanudzać Was na temat cierpienia. Ale czyż naszym celem nie jest upamiętnić tych, którzy zginęli i modlić się w ich intencji? A jeśli ich ofiara nie ma być daremna, czyż nie powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czego ta katastrofa mo-że nas nauczyć?
Wybaczcie mi pewien skrót myślowy, ale zapewne ta kata-strofa objawia nam prawdę, że byt ludzki – mówię to za Franklem – jest ostatecznie cierpieniem, homo patiens, tak zatytułował swoją pracę, temu poświęconą.
Nie znaczy to jednakże, że jest postacią tragiczną. Człowiek może swoje cierpienie usensownić, a uczy nas tego przede wszystkim Ewangelia.
A jeśli tak, to może w tej nauce z katastrofy „chodzi o męstwo, o odwagę cierpienia, o przyjęcie cierpienia, afirmowanie go. Tylko na tej drodze zbliżamy się do prawdy, tylko na tej drodze, nie zaś na drodze ucieczki i strachu przed cierpieniem.”
Wobec tego nie można przejść obojętnie, bowiem współczesny człowiek przejawia głęboką skłonność do ucieczki od rzeczywistości, a tą rzeczywistością jest cierpienie. Ta ucieczka przed rzeczywistością ma tragiczne konsekwencje. „Były nią – jak pisze Frankl – wypełnione całe trzy wieku, kiedy usiłowano rzeczywistość upiększyć, przedstawić siebie i innych w dobrym świetle. Prawdę zaś ukrywano i skrywano się przed nią za dwoma bóstwami – za aktywnością i racjonalizmem. Cierpienia, jego konieczności i wartości po prostu nie przyjmowano do wiadomości. Udawano […], że z pomocą actio i ratio usunie się ze świata cierpienie i umieranie, nędzę i śmierć. Nie chciano dostrzec, że ponad actio jest jeszcze passio. Za-pomniano, że byt ludzki jest cierpieniem, i głoszono, że ratio, rozum i wiedza temu wszystkiemu zaradzą. Nie na darmo je gloryfikowano, nie na próżno ubóstwiano rozum, rozsądek człowieka, homo sapiens. Miał on uczyć i samemu uczyć się unikania rzeczywistości i konieczności cierpienia oraz uciekania przed możliwością wypełnienia cierpienia sensem”. Nie trudno nie zauważyć, że w przestrzeni tych trzech wieków powstały dwa systemy totalitarne z ludobójstwem nieznanym kiedykolwiek, wyrosłe w konsekwencji z zakwestionowania prawdy i XIX-wiecznego pozytywizmu.
Jakżeż dzisiaj ta ucieczka od rzeczywistości nie tylko się spotęgowała, ale poczyniono krok w kierunku nowego jej definiowania. Od rzeczywistości jednakże nie ma ucieczki. Rzeczywistość trzeba natomiast usensownić. A zatem cierpienie można i trzeba usensownić.
A czym jest sensowne cierpienie? Cierpienie, jak i wszelkie zło, nie ma sensu w sobie i z siebie samego, nie może też być celem samym w sobie. Sens przychodzi „z zewnątrz.” A zatem może chodzi tu o to, abyśmy uznali, że nie jesteśmy samowystarczalni? To coś z zewnątrz przychodzi w formie intencji. Można to porównać do szczęścia. Szczęście zamierzone, które staje się bezpośrednim przedmiotem pragnienia, nigdy się nie urzeczywistnia. Szczęśliwym może być tylko ten, kto zapomni o tym, że to on ma być szczęśliwy, a dołączy intencję uszczęśliwiania innego. Wypełnianie cierpienia intencją dokonuje się poprzez jego transcendowanie, przeniesienie w wyższą rzeczywistość, która ukazuje, że w cierpieniu chodzi „o coś”, „za coś”, „lub za kogoś”. „Cierpienie sensowne – powie Frankl – wskazuje zawsze poza siebie, na coś, o co w cierpieniu chodzi. Jednym słowem, sensowne cierpienie jest przede wszystkim ofiarą. […] Sens cierpienia to uświęcenie cierpienia przez ofiarę.”
Czyż nie wymazano nam dzisiaj z powszechnego języka słowo ofiara? W jakich programach radiowych czy telewizyjnych mówi się o nim, w jakich gazetach pisze się o nim z całą powagą. A przypomnijmy raz jeszcze naukę Soboru Watykańskiego II: „Człowiek, którego Bóg chciał dla niego samego, nie może urzeczywistnić się inaczej, jak tylko przez bezinteresowny dar z siebie samego” (KDK, 24).
Na usensownienie cierpienia składa się to, co przeżyliśmy w naszym życiu, zwłaszcza dobro, te momenty, kiedy czuliśmy się szczęśliwymi. Wówczas też widzieliśmy sens naszego życia i to nasze życie zachowuje ten sens nadal. Taki jest sens odchodów rocznicowych, jubileuszy, że choć życie upływa, nie wszystko w nim przemija, że zostało ono zapisane i zachowane. Non omnis moriar – mówili już starożytni.
Nadawanie cierpieniu sensu, które ogarnia całe życie człowieka, może też nadać sens umieraniu. Właśnie Frankl, który przeżył obozy i widział w nich nie jedną śmierć, mógł napisać: „Każdemu rozbudzonemu duchowo lub dającemu się rozbudzić nie chodziło – a za to mogę ręczyć – o «primum vivere, deinde philosophari», a raczej o «primum philosophari, deinde mori». Chodziło o to, żeby w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa i zagrożenia życia z całą siłą duchową walczyć o sens śmierci i wychodzić śmierci naprzeciw – w godnej postawie”.
Odczytywanie cierpienia poprzez przenikanie się tajemnicy bezbożności i miłości ukazuje miejsce dla modlitwy. Ta modlitwa potrzebna jest bardziej nam niż Bogu. Prawdziwa modlitwa wyrasta ze świadomości i ją utwierdza, iż nie ja jestem bogiem, a zatem po-zwala odkryć w życiu coś najważniejszego: relację, odniesienie do, transcendowanie siebie samego, co także jest istotne – jak widzieliśmy – dla usensownienia cierpienia. Nie tylko cierpienie uzyskuje sens przez transcendowanie, ofiarowanie, ale życie w ogóle. Modli-twa jest zawsze jakąś antycypacją sytuacji granicznej, to znaczy takiej, jak cierpienie, doświadczane zło, klęski żywiołowe, to znaczy takiej, kiedy w jakimś oka mgnieniu otwierają się jakieś nowe horyzonty, w których dotychczasowe życie okazuje się być mało warte, a przed nami staje pytanie o sens naszego życia, co najczęściej prowadzi też do nawrócenia. W modlitwie to wszystko możemy antycypować, zanim nie przyjdzie nam nieść to w formie krzyża.
Modlimy się dziś w intencji zmarłych. Do tej modlitwy zachęca nas całe Pismo Święte i praktyka Kościoła od samych jego początków. Modlimy się w ich intencji, aby ich cierpieniu dodać tę intencję, która je usensowni, można powiedzieć, modlimy się za nich, aby oddać Bogu to, czego sami nie zdążyli dokonać, gdyż śmierć prze-rwała ich życie. Modlimy się, aby szybsza stała się im ta PRZYSZŁOŚĆ, w której spełnia się ostateczny sens życia.
Moi Drodzy!
Na zakończenie powróćmy do pytania, czego może nauczyć nas Tragedia Smoleńska. Częściowo odpowiedzieliśmy już na to pytanie. Może właśnie chce nas nauczyć tego, abyśmy szli nie tylko za wezwaniem „sapere aude” – odważ się być mądrym, ale także „pati aude” – odważ się cierpieć.
Ukonkretnijmy to. Wydaje się, że w tej pajacowatości, banalizacji życia, jakie dziś obserwujemy, mówienie, a tym bardziej wezwanie do cierpienia, zdaje się być tak niezrozumiałe, że zredukowane do nic nie mówiącego szumu w uszach. Ale jeśli uświadomimy sobie, że do natury wychowania, do natury samowychowywania się należy samoograniczenie jako nieustanne przekraczanie siebie wzwyż, aby przechodzić od niższego do wyższego, do bardziej duchowego, to odkryjemy, że jest to już jakieś cierpienie. Ale cierpienie z sensem, bo za tę cenę otrzymuje się coś większego, piękniejszego, lepszego. Można by to porównać do zefirku, który chce nas przygotować i uodpornić na uderzenie huraganu. Kto dzisiaj odważy się wpisać w szkolne programy wychowanie do cierpienia, ofiary, wyrzeczenia? A stawianie rzeczywistych ograniczeń, to niepotrzebne stawianie szlabanów, za które można postradać posadę. Jako dowód na to nie będę jednak mówił o wszechpanującym ekshibicjonizmie i jego konsekwencjach, ze względu na powagę chwili.
Powaga chwili każe nam natomiast przypomnieć postać papieża Jana Pawła II, właśnie jako przykład urzeczywistniania swojego poprzez usensownianie cierpienia, a w ostatnim momencie życia jak najbardziej dosłownego. Powiedzmy to bardziej religijnym językiem: usensownienie życia poprzez krzyż. Niech jego beatyfikacja będzie dla nas symbolem zwycięstwa, jakie odniósł. Ale kiedy śledzić będziemy ceremonie liturgiczne, miejmy przed oczyma scenę z ostatniego jego Wielkiego Piątku, kiedy Drogę Krzyżową w Koloseum mógł śledzić już tylko na monitorze telewizora w swojej kaplicy: Papież Jan Paweł II czule przyciskający do siebie krzyż.
Ave Crux, spes unica.