Przy Ołtarzu Pańskim gromadzi nas wyjątkowa okoliczność: poświęcenie Sztandaru Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy. Czym ma ono być? Wokół tego pytania nie można przejść obojętnie pod groźbą zarzutu irracjonalności działania. Czym ma ono być?

Pamiętam ze szkoły średniej, kiedy przy różnych okazjach podnoszono problemy światopoglądowe, a w ich ramach problem Boga, Jego istnienia i możliwości Jego poznania. Przypominano wówczas przy tej okazji marksistowską tezę, jak to pierwotny człowiek doświadczając potęgi przyrody, co budziło w nim lęk, chcąc ją sobie uczynić przychylną i przyjazną, zaczął oddawać jej boską cześć. I tak doszło do wymyślenia Boga. Przypominam tę tezę nie po to, aby dziś z nią polemizować; może najwyżej warto byłoby przypomnieć pytanie, które na kanwie tej tezy się zrodziło, a na które autorzy tej tezy nie potrafili odpowiedzieć; mianowicie skąd pierwotny człowiek wziął ideę bóstwa, którą musiał nosić w sobie, aby następnie przenosząc ją na przyrodę, oddawać jej boską cześć.

 

Przypominam tę tezę dlatego, że samo spotkanie człowieka, także pierwotnego, z przyrodą jest niezmiernie frapujące. Tak, przyroda odsłaniała, i czyni to do dzisiejszego dnia, przed pierwotnym człowiekiem swoją potęgę, harmonię, piękno, porządek, jednym słowem tajemnicę, ale reakcja człowieka na to była inna niż lęk i strach. Przyroda budziła zdziwienie i fascynację, co sprawiało, że człowiek lgnął do przyrody, próbował ją podpatrzeć, aby móc w niej uczestniczyć, mieć udział w jej potędze, prawdzie, pięknie, harmonii, porządku.

 

Przyroda odkryła przed człowiekiem pewną właściwość, którą do dzisiejszego dnia z języka greckiego określamy symbolem. Symbol, syn-balei, znaczy razem zrzucać, łączyć, jednoczyć. Przyroda łączyła, i łączy, człowieka z tym, co przez przyrodę prześwitywało, a co bezpośrednio nie było mu dane, aby mógł w tym uczestniczyć. Przyroda objawiła się jako symbol, gdyż przez nią nie tylko prześwitywało piękno jako piękno, dobro jako dobro, porządek jako porządek same w sobie, ale to wszystko stało się do pewnego stopnia udziałem i właściwością jej samej. Człowiek lgnął do przyrody, bo spotykając się z jej pięknem spotykał się ostatecznie z pięknem jako pięknem samym w sobie, które przez przyrodę prześwituje, a które – jak mówimy współczesnym językiem – jest transcendentne do naszej rzeczywistości.

 

To doświadczenie sprawiło, że człowiek nabył pewnego przymiotu, który czyni go w pewnym stopniu właśnie człowiekiem, człowiek stał się filozofem. To Arystoteles przypomniał nam, że filozofia bierze się ze zdziwienia. A tym pierwszym, co budziło w człowieku zdziwienie, była przyroda, a w niej wielość, która tworzy jedność, jedność, która wyrasta w wielości. W przyrodzie zaczął odkrywać jej prawa. Budując pierwsze piramidy, odkrywał prawa geometrii: odkrywał, nie wymyślał. Zgłębiał też za każdym razem rozumienie Boga jako ostatecznego źródła tych wszystkich praw i całej transcendentnej rzeczywistości.

 

Jednakże, aby zamknąć ten wątek myśli, trzeba mocno podkreślić to, że aby przyroda mogła zadziwiać człowieka, człowiek uprzednio, a priori, musiał nosić w sobie samą zdolność, możliwość zdziwienia. Tym się bowiem różni od zwierzęcia, które przecież także spotyka się z tą samą przyrodą, co człowiek, a jednak niczemu się nie dziwi.

 

Doświadczenie przyrody jako symbolu pozwoliło człowiekowi dostrzec w niej pewne „fragmenty”, które odkrywały przez nim podobne właściwości, co sama przyroda – właściwości symbolu. Tymi „fragmentami” mogły być: słońce, drzewo, kamień, zwierzęta, a nawet ich rzeźby czy rysunki. Wokół nich budował swoją egzystencję, to znaczy świat wartości, rozumienia siebie i otaczającej go rzeczywistości.

 

Pośród symboli, którymi człowiek od zarania się posługuje, poczesne miejsce zajmuje sztandar, którego pierwszym miejscem było wojsko, a później także flaga, której miejscem były wspólnoty cywilne: państwa, miasta, czy inne organizacje cywilne jak mieszczanie, czy rzemiosło, ci ostatni coraz częściej posługują się sztandarami, które się nosi, flagi się zawiesza.

 

Na tym naturalnym rozumieniu symbolu chrześcijaństwo zbudowało całą rzeczywistość nadprzyrodzoną, to znaczy wywodzoną nie z przyrody, chociaż nigdy jej nie pomniejszało, lecz bezpośrednio z samego Boga. Cały ciężar akcentu przeniesiony został na człowieka: człowiek rozumiany był tu poprzez pojęcie osoby, to znaczy niepodzielnej i nieporównywalnej godności i wynikających stąd praw osoby ludzkiej. Pojęcie godności wyróżnia człowieka w całej otaczającej go przyrodzie; istnieje zasadnicza różnica pomiędzy samym człowiekiem a tym, co leży przed nim na talerzu. Godność, jaką człowiek w sobie nosi, ukazuje go jako rzeczywistość autonomiczną. Człowiek nie może być czyjąś jakąś własnością, nawet rodziców: rodzice posiadają samochód, ale dziecko mają. Człowiek nie może być rzeczą, którą posługujemy się, aby przy tej okazji coś osiągnąć, jakiś inny cel poza nim. Tę godność budowała prawda o stworzeniu człowieka na obraz i podobieństwo Boga, oraz całe zaangażowanie Boga w dzieło zbawienia człowieka, gdzie najwyższym symbolem stał się krzyż. Krzyż stał się symbolem najwyższej wartości i godności przez to, że ukazywał, iż człowiek stworzony został do życia wiecznego.

 

Ta właściwość człowieka, transcendentna właściwość, określana była także tym symbolem, jakim jest sztandar. Sztandar uobecniał, mówimy zapośredniczał, a jednocześnie odsyłał do tych wartości, których pod tym sztandarem trzeba było strzec: jak państwo, miasto, każda wspólnota, która tym sztandarem była symbolizowana. A jednocześnie odnosił się do człowieka i jego moralnego wymiaru. Odnosił i przypominał o obowiązku i odpowiedzialności, o honorze i służbie, o poświęceniu siebie, o wierności, o dobru wspólnym i jego wyższości nad dobrem osobistym. Odsyłał do absolutnej niezmiennie obowiązującej niezmienności tych zasad i wartości. Przez to właśnie ludzka egzystencja nabierała w ostateczności sensu, bowiem odpowiadała na pytanie, po co. Odpowiada na to pytanie o tyle, o ile wiązała symbol z krzyżem Chrystusa. W ten sposób stworzona została specyfika kultury chrześcijańskiej, wyrażająca się w tym, że o ile na płaszczyźnie biologii silny, aby przetrwać, pożera słabego, to o tyle na płaszczyźnie kultury silny, aby przetrwać, opiekuje się słabym..

 

Współcześnie to rozumienie symbolu zostało mocna zaburzone. Początki tego zaburzenia trzeba widzieć na początki nowożytności, a właściwie jeszcze w średniowieczu, gdy w Europie rodzą się zręby myśli ateistycznej. 50 lat po śmierci św. Tomasza z Akwinu, którego filozofię można uważać za szczytowe osiągnięcie średniowieczna, pojawia się nurt, zwany nominalizmem, który okazuje się być nie tylko dekadencki, jak twierdzi Władysław Tatarkiewicz, ale rodzący problemy, z którymi borykamy się do dzisiaj.

 

Uważam to za dość ważne i dlatego chciałbym w tym miejscu poświęcić mu więcej uwagi. W czym tkwi zagrożenie tego nurtu? Aby odpowiedzieć na to pytanie chciałbym uciec się do pewnego przykładu. Załóżmy, że na wieś przyjeżdża po raz pierwszy w życiu mały chłopiec i mieszkaniec tej wsi prowadzi go przez nią, aby mu ją pokazać. W pewnej chwili chłopiec pyta, co to jest? Odpowiadamy zgodnie z prawdą, to jest koń. Po chwili pada to samo pytanie, na które odpowiadamy podobnie, to jest koń. I może się to powtórzyć wielokrotnie. Hodowcy koni wiedzą dokładnie, ile jest gatunków koni i czym różnią się one od siebie. Otóż wówczas, kiedy ten nurt filozofii się pojawił, powstał spór o to, w jaki sposób istnieje ten koń, który za każdym razem pojawiał się w odpowiedzi. Filozofia platońska odpowiadała na to pytanie, w ten sposób, że ukazywała tego konia jako ideę, gdzie postrzegane przez nas gatunki koni są jedynie jej obrazem. Filozofia arystotelesowska odpowiadała na to pytanie w ten sposób, że ukazywała tego konia jako istotę, która tkwi w każdym z tych gatunków konia. Natomiast filozofia nominalistyczna, o której mówimy, stwierdzała, że tego konia w ogóle nie ma, coś takiego jak koń jako koń nie istnieje. Istnieje jedynie coś oto konkretnego, nominalnego i nic ponad to. Istnieją jedynie konkretne egzemplarze i nic ponad to. I w ten sposób cała rzeczywistość zredukowana została do płaskiej zmysłowości i można powiedzieć materializmu. I w ten sposób zakwestionowane zostało istnienie całej rzeczywistości transcendentnej, to znaczy zakwestionowana została istota rzeczy, zakwestionowana została przez to samo m. in. godność człowieka. Droga ku ateizmowi została otwarta.

 

Po drodze ten nurt został wzmocniony, wówczas jeszcze nieświadomie, znaną wypowiedzią Kartezjusza: „myślę, wiec jestem”. Kartezjusz tym samym – jak komentuje to sformułowanie Jan Paweł II w książce „Przekroczyć próg nadziei” – umieścił całą rzeczywistość w myśli, istnieje tylko to, co jest w mojej myśli. Jeszcze krok dalej poszedł Hume, dla którego – jak ukazał to Leszek Kołakowski – prawda jako prawda nie istnieje, istnieje jedynie o tyle, o ile się ją uzgodni, co, do której się umówimy, że będziemy uznawać za prawdę. Stąd nad prawdą, co jest prawdą, można i głosować.

 

I oto współcześnie jesteśmy świadkami wielkiego sporu i dyskusji, której istotą jest to, czy uznajemy, czy nie uznajemy rzeczywistości transcendentnej, a konkretnym przykładem tego sporu jest próba regulacji prawnej m.in. wokół aborcji i procedur in vitro. I powiedzmy szczerze, jeśli rzeczywistości transcendentnej nie uznajemy, to również nie ma sensu poświęcanie dziś tego sztandaru.

 

Przyjrzyjmy się temu bliżej. Andrzej Szczeklik, jeden z największych medycznych autorytetów, tak pisze w ostatniej swojej książce, „Nieśmiertelność”, która ukazała się bodaj w chwili jego śmierci: „Kiedy myślę o lekarzach towarzyszących człowiekowi na jego różnych drogach, uzmysławiam sobie, że i ja w życiu miałem rozstrzelone chwile, gdy mój los ocierał się o los człowieka, który mnie przyjął na świat. Był znakomitym położnikiem. Asystował przy moich narodzinach. Widząc mnożące się komplikacje, doszedł do wniosku, że jedynym ratunkiem dla mojej matki jest „wymóżdżenie płodu”. Mój ojciec, lekarz, nie zgodził się na to. No i udało się. 20 lat później, na studiach, zdawałem u niego końcowy egzamin z położnictwa i ginekologii. Minęło następne 20 lat i zacząłem leczyć jego żonę. Aż przeszło kolejne dwudziestolecie i żegnałem go na cmentarzu – jako urzędujący rektor uczelni. Był człowiekiem milczącym i poza pytaniami, które postawił mi na egzaminie, nie zamienił ze mną ani słowa. A przecież wtedy nad jego grobem wydało mi się przez chwilę, że oddala się jakaś cząstka tajemnicy mojego istnienia.”

 

A cóż by się stało, gdyby doszło do owego „wymóżdżenia płodu”? Oczywiście nie byłoby oto tego konkretnego człowieka, autora tej wypowiedzi. Ale cóż by się stało więcej? Nic! Chyba, że uznaje się rzeczywistość transcendentną, to znaczy uznaje się człowieczeństwo jako człowieczeństwo, które tkwi w każdym z nas, że uznaje się tajemnicę życia, uznaje się godność, która nadaje takiej wartości osobie ludzkiej, że „wymóżdżenie płodu” jest niegodziwe, jest złem, jest bowiem unicestwieniem człowieka. Ale dzisiaj człowiek dorosły, czyli silny rości sobie prawo uznawania, bądź nieuznawania, komu przysługuje nadanie tej godności. I wychodzi mu zawsze tak, że jeśli chodzi o niego, o jego ochronę, to jemu zawsze przysługuje i wówczas chętnie rozprawia o ludzkiej godności. Jeśli zaś chodzi o słabego, ten już takiego prawa nie ma, bo nie ma możliwości tego wykrzyczeć. I dlatego, gdyby owo „wymóżdżenie płodu” miało miejsce, odbyłoby się zgodnie z prawem, bo dziś tak się chce prawo stanowić, bez odniesienia do rzeczywistości transcendentnej, bez odniesienia do wartości absolutnych i bezwzględnych. Jeśli nie ma, nie istnieje rzeczywistość transcendentna, to przed czym, czy przed kim ma człowiek odpowiadać za swoje czyny, przed Bogiem, którego nie ma? Przed historią, która zapomni? Pozostaje jedyna filozofia życia: nie dać się schwytać.

 

Właśnie cały ten nieporządek, którego współcześnie jesteśmy świadkami, papież Benedykt XVI określa pojęciem dyktatury relatywizmu. Relatywizm ma być ostatnim słowem, prawdą, którą człowiek ma się kierować. Relatywizm ten dochodzi do głosu wszędzie tam, gdzie na nowo dokonuje się definiowania rzeczywistości. Na nowo definiuje się małżeństwo, rodzinę, rodzicielstwo = nie ma już ojca i matki, jest bliżej nieokreślony rodzic, gdzie płeć nie jest uwarunkowana biologicznie, prawem natury, bo takiego nie ma, lecz jest rzeczywistością kulturową, którą dowolnie można wybrać. Gdzie nie ma – jak ostatnio słyszałem – eurosierot, z całym ciężarem problemu, są tylko dzieci, których rodzice wypełniają labilnie zawód. W ten sposób też w PE uchwalono, że ślimak jest rybą.

 

Czy rzeczywiście skazani jesteśmy na ową dyktaturę relatywizmu? Czy rzeczywiście nie ma, nie istnieje żadna absolutna i niezmienna rzeczywistość, do której odnosić będziemy miarę naszej egzystencji? Otóż nie, nie jesteśmy skazani na dyktaturę relatywizmu, nie do niej należy ostatnie słowo, bowiem istnieje absolutna i niezmienna rzeczywistość jako miara naszej egzystencji. Jak ją dostrzec? Jak jej doświadczyć? Dostrzegamy ją, a jeszcze lepiej doświadczamy wówczas, kiedy sami padamy ofiarą zła, cierpienia, niesprawiedliwości. Wówczas – co jednoznacznie opisał św. Augustyn, a powtórzył papież Benedykt XVI – nie potrafimy zrelatywizować owego zła, cierpienia, niesprawiedliwości, aby je pomniejszyć i unieważnić. Ono zawsze wydobywa z nas absolutne i niezmienne „tak być nie powinno!”, o czym człowiek nigdy nie potrafi zapomnieć. Skąd człowiek wie, że „tak być nie powinno”? Kto mu o tym powiedział, a jeśli wie sam z siebie, dlaczego go nie stosuje absolutnie i niezmiennie? Doświadczane zło, cierpienie, niesprawiedliwość natrafia w głębi naszego jestestwa na tkwiące w nim prawo naturalne, którego pierwsze przykazania za św. Tomaszem z Akwinu można sformułować następująco: „dobro należy czynić i za nim podążać, a zła unikać.”

 

Powróćmy zatem do Sztandaru, który chcemy poświęcić. Oczywiście poświęcenie to ma jedynie o tyle sens, o ile rozumiemy go jako symbol, który sobą zapośrednicza, a jednocześnie odsyła do tej rzeczywistości i do tych wartości, które symbolizuje. Sztandar Policji to Sztandar, pod którym stają powołani do pełnienia odpowiedniej służby obywatele, członkowie społeczności. Ten Sztandar będzie ich „obliczem” i wizerunkiem, będzie ich oznaczał. Ale co zapewne ważniejsze, będzie źródłem inspiracji i mocy w wypełnieniu tego powołania, wypełnianiu służby, poprzez odsyłanie, przypominanie.

 

Ten Sztandar chcemy poświęcić, to znaczy nadać mu mocy Chrystusowego Krzyża. W ten sposób Sztandar ten stanie się szczególnym symbolem, bowiem stający pod tym Sztandarem będą mieli pewność, że nawet wówczas, kiedy w wypełnianiu ich obowiązków przyjdzie im ofiarować swoje życie, to życie to nigdy nie będzie przegrane. To nie oni przegrają w spotkaniu z przestępcą, tylko właśnie on. Bo ich ofiarowane życie nie skończy się, jak chcą ci, którzy nie uznają rzeczywistości transcendentnej, jakimś zniknięciem w niewyrażalnej otchłani nicości. Chrystus właśnie dla takich swoim zmartwychwstaniem przygotował miejsce u Ojca.

 

Poświęcamy ten Sztandar, aby Ci, którzy pod nim stają, pamiętali, że ostatnie słowo nie należy do śmierci, ale do życia, nie należy do mordercy, ale do niewinnej jego ofiary, nie należy do niesprawiedliwości, ale do sprawiedliwości, aby pamiętali, że wszystko, co czynią, czynili z miłości. I tylko dlatego warto żyć w świecie, w którym sprawiedliwości nie było, nie ma i nigdy nie będzie.

 

Stającym pod tym poświęconym Sztandarem składam jednocześnie najserdeczniejsze życzenia, aby spełniana przez Nich służba była Im źródłem satysfakcji i przeżyciem jakiejś miary szczęścia i osobistej radości.

print