Drodzy Siostry i Bracia! 

Kult relikwii w Kościele katolickim nie tylko ma starożytne pochodzenie, kiedy chrześcijanie gromadzili się przy grobach męczenników dla sprawowania Eucharystii, lecz zapewne także odzwierciedla swoistą filozofię, podkreślającą pierwiastek osobowy, personalistyczny. Osoba wysuwana jest na pierwszy plan, a po niej dopiero plasują się idee, doktryny.

Można jednakże zaryzykować twierdzenie, że kultowi relikwii sprzyjał także duch ówczesnego świata. Klasycznym przykładem może być Platon i jego wizja tych idei, które miały przyczyniać się do budowania społeczeństwa. Fundamentem wychowania obywatelskiego, według Platona, miała być nie tyle rodzina, co przekaz legendy założycielskiej, mitu, opowiadań, które tworzyły społeczną więź i kształtowały społeczną tożsamość. Stanowiły część kosmogonicznych opowiadań, które pisały legendę pochodzenia i początku, niekiedy nawet wywodzących się od poczynań samych bogów.

 

W chrześcijaństwie pierwszoplanowe znaczenie tworzenia się kultu relikwii przypadło męczennikom i wspomnieniom daty ich męczeńskiej śmierci, to w sąsiedztwie ich grobów rozwijało się życie liturgiczne, w późniejszym okresie powstawały świątynie, a z biegiem czasu rozwijało się życie codzienne. Po Edykcie Mediolańskim wspomnienie świętych rozszerza się na wyznawców, którzy we wspólnotach chrześcijańskich odgrywali znaczące role, byli to na najpierw pustelnicy, później zakonnicy, czy inne wybitne postacie.

 

Ten duch kształtował później całe średniowiecze. Centra życia społecznego, miejskiego, politycznego, naukowe kształtowały się tam, gdzie były relikwie znanych świętych. Miejsca te obrastały w legendy, które niekiedy nawet zastępowały samą rzeczywistość. Do miejsc tych odbywano pielgrzymki, ich opisy tworzyły odrębny dział literatury. Któż nie zna Santiago de Compostela, Grobu Pańskiego. Aby zdobyć relikwie, uciekano się niekiedy aż do wypraw i rozboju. Do dzisiejszego dnia w Paderborn co roku uroczyście dla całego miasta przez tydzień obchodzi się pamiątkę przeniesienia relikwii św. Liberiusza (Liborifest), które w rzeczywistości zostały wykradzione z Le Mans przez Ludwika Pobożnego w 836 r.

 

Nie trzeba w tym miejscu przypominać Gniezna ze św. Wojciechem, Krakowa ze św. Stanisławem, czy Wrocławia z błogosławionym Czesławem i tylu innych miejsc; każde miasto, cech, związek, bractwo musiały mieć swojego świętego patrona, a jeszcze lepiej jego relikwie. Dla nich budowano świątynie, tworzono kunsztowne relikwiarze. Wokół nich kształtowała się świadomość, tożsamość, duma, honor, odrębność, indywidualność. To w tym kontekście łatwiej można zrozumieć m. in. potęgę pieśni wojskowej, patriotycznej, czy biesiadnej.

 

Dzisiaj przeżywamy podobnie; uroczyste wniesienie relikwii błogosławionego Jana Pawła II, Papieża, jak mówiliśmy Piotra na-szych dni.

 

Relikwie błogosławionego Jana Pawła II zainstalowane zostają w szczególnym miejscu: w Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Szczególność tego miejsca określa z jednej strony rzeczywistość choroby, ludzkiej boleści, osamotnienie i słabości, a z drugiej akty poświęcenia opiekujących się nimi. To właśnie ze względu na to miejsce filozof i poeta Heinrich Böll mógł powiedzieć: „Nawet najbardziej zły świat chrześcijański wysunąłbym przed najlepszy pogański, ponieważ w chrześcijańskim świecie istnieje przestrzeń dla tych, którym żaden świat pogański nigdy nie przyznał przestrzeni: dla kalekich i chorych, starych i słabych; i więcej jeszcze jako przestrzeń dał im: miłość, tym, którzy dla pogańskiego, jak i bezbożnego świata wydawali się i wydają się bezużyteczni. Wierzę w Chrystusa i wierzę, że osiemset milionów chrześcijan na tej ziemi mogło odmie-nić oblicze tej ziemi i polecam to do przemyślenia i mocy wyobraźni współczesnym, aby wyobrazili sobie świat, w którym nie byłoby Chrystusa”.

 

Tego właśnie uczył nas Jan Paweł II, że kultura tym się różni od biologii, że w świecie biologii, aby przetrwać, silny pożera słabe-go, w świecie kultury, aby przetrwać, silny otacza słabego opieką, tworzy z nim więzi solidarności.

Ale wróćmy do miejsca, gdzie relikwie Jana Pawła II zostają złożone; miejsce bólu fizycznego, jak i duchowego zmagania się z cierpieniem. W tym kontekście nasza pamięć powraca nieustannie do ostatnich dni i miesięcy życia papieża, kiedy całym niemal świat towarzyszył Mu w jego chorobie i zmaganiu się z cierpieniem.

 

W tym miejscu odwołam się do refleksji Viktora Frankla, psychiatry, twórcy logoterapii, który kilka lat drugiej wojny światowej spędził bodaj w trzech obozach koncentracyjnych.

 

Zauważa on, że sens życia spełnia się poprzez urzeczywistnianie wartości na trzy sposoby: działanie, przeżywanie świata – przyswajanie piękna, prawdy, dobra i cierpienie – znoszenie losu, gdzie cierpienie pozwala odkrywać najwyższe wartości i sens, które tylko w cierpieniu się kryją, gdyż zaspokajanie sensu cierpienia jest nieograniczone.

 

Chodzi o zdolność znoszenia cierpienia, czego trzeba się uczyć, co jest aktem kształtowania siebie, bowiem zawsze (Jaspers) jest się „bytem rozstrzygającym” o tym, kim się jest. Kształtują nas dziedziczność, środowisko, ale najbardziej my sami „z siebie samych”, właśnie wówczas, kiedy uczymy się cierpieć. Za każdym razem jest to rozstrzygniecie własne, dokonujące się w najgłębszych pokładach naszego jestestwa, gdzie zawsze jestem sam. Cierpienie wzywa do dokonań, przez które się rośnie i dojrzewa. Rośnie się i dojrzewa przez to, że z płaszczyzny faktów przeniesione zostaje na płaszczyznę egzystencjalną.

 

Dzisiaj może trzeba byłoby powiedzieć to bardziej brutalnie. W każdym z nas ujawnia się jakiś pajac i każdy z nas ma taką pokusę, aby iść przez życia jak pajac, banalizujące je. I zdaje się, że jesz-cze jedynie cierpienie jest w mocy wyzwolić nas z tej pajacowatości i postawić w całej prawdzie wobec siebie i otaczającej nas rzeczywistości.

 

Dzisiaj robi się wszystko, aby uciec przed rzeczywistością cierpienie. Dzieje się tak – jak zauważa Frankl – od trzech wieków, „kiedy usiłowano rzeczywistość upiększyć, przedstawić siebie i innych w dobrym świetle. Prawdę zaś ukrywano i skrywano się przed nią za dwoma bóstwami – za aktywnością i racjonalizmem. Cierpienia, jego konieczności i wartości po prostu nie przyjmowano do wiadomości. Udawano […], że z pomocą actio i ratio usunie się ze świata cierpienie i umieranie, nędzę i śmierć. Nie chciano dostrzec, że ponad actio jest jeszcze passio. Zapomniano, że byt ludzki jest cierpieniem, i głoszono, że ratio, rozum i wiedza temu wszystkiemu zaradzą. Nie na darmo je gloryfikowano, nie na próżno ubóstwiano rozum, rozsądek człowieka, homo sapiens. Miał on uczyć i samemu uczyć się unikania rzeczywistości i konieczności cierpienia oraz uciekania przed możliwością wypełnienia cierpienia sensem”. A tym czasem nie ucieczka przed cierpieniem, lecz „męstwo, odwaga cierpienia, przyjęcie cierpienia, afirmowanie go sprawia, że na tej drodze zbliżamy się do prawdy, tylko na tej drodze, nie zaś na drodze ucieczki i strachu przed cierpieniem.”

 

Czy cierpienie ma sens? Jest największą tajemnicą, wobec której człowieka staje i od której rozpoczęła się właściwie cała filozofia. Tajemnica ta pomnaża się przez to, że w ostateczności trzeba powiedzieć, że cierpienie nie ma sensu. Ale można je usensownić. Można nadać mu sens poprzez intencję. Wypełnianie cierpienia intencją dokonuje się poprzez jego transcendowanie, przeniesienie w wyższą rzeczywistość. „Cierpienie sensowne – powie Frankl – wskazuje zawsze poza siebie, na coś, o co w cierpieniu chodzi. Jednym słowem, sensowne cierpienie jest przede wszystkim ofiarą. […] Sens cierpienia to uświęcenie cierpienia przez ofiarę.”

 

Powróćmy raz jeszcze do Frankla, który przeżył obozy i widział w nich nie jedną śmierć i dlatego mógł napisać: „Każdemu rozbudzonemu duchowo lub dającemu się rozbudzić nie chodziło – a za to mogę ręczyć – o «primum vivere, deinde philosophari», a raczej o «primum philosophari, deinde mori». Chodziło o to, żeby w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa i zagrożenia życia z całą siłą duchową walczyć o sens śmierci i wychodzić śmierci naprzeciw – w godnej postawie”.

W refleksji nad dzisiejszą uroczystością instalacji relikwii Jana Pawła II ciśnie się na myśl drugi wątek, nad którym warto się chyba zatrzymać. Jest charakterystyczne, że Papież w czasie swojego pontyfikatu, co prawda trzeciego, co do długości pośród 294 papieży, beatyfikował około 1400 błogosławionych, oraz kanonizował blisko 500 świętych. Za każdym razem, ilekroć beatyfikacja dotyczy wyznawcy, a Jan Paweł II był beatyfikowany jako wyznawca, warunkiem jej przeprowadzenia był (jest) cud spełniany za wstawiennictwem beatyfikowanej osoby. Otóż nikt z nas, ja również, nie po-trafiłby wymienić tych cudów, jakie miały miejsce podczas tamtych beatyfikacji. Kościół nie eksponuje tych cudów, bowiem swoją wiarę buduje na jednym cudzie; na zmartwychwstaniu Chrystusa. Natomiast o cudzie uzdrowienia francuskiej zakonnicy, siostry Marie Simon Pierre, który przypisany został Janowi Pawłowi II, mówiło się bardzo dużo, nakręcony został nawet na ten temat film.

 

Różnie można ten wyjątkowy fakt interpretować. Pozwala on zapewne zrozumieć głębiej samą duchowość Jana Pawła II, bo za-pewne spotykając się z takimi zdarzeniami, czytając dokumentację, nie mogło to nie pozostawić na nim żadnego odzewu.

 

Ale może także i dlatego, że cud ten próbowano zakwestionować. Znalazła się grupa lekarzy, która stwierdzała, że z choroby Parkinsona nie ma żadnej możliwości uzdrowienia, stąd także i o wyzdrowieniu siostry Marie Simon Pierre nie może być mowy. Nie trudno zauważyć, że w rzeczywistości kwestionowano nie tyle ten oto konkretny cud wyzdrowienia konkretnej osoby, ile cud jako cud w ogóle. Tego typu twierdzenie przybiera postać filozoficznego dyskursu, twierdzenie a priori, że cud jako cud jest niemożliwy, staje się ideologią.

 

Przypomina to zdarzenie opisane w 9 rozdziale Ewangelii według św. Jana. Chrystus uzdrowił niewidomego od urodzenie, co spotkało się z radykalnym sprzeciwem ze strony faryzeuszy, którzy przytaczali najróżnorodniejsze argumenty, mające świadczyć o tym, ze tego uzdrowienia nie było. Było to dla nich bardzo ważne, bo-wiem uznanie tego uzdrowienia musiałoby zmienić radykalnie ich relację to Chrystusa, na co nie chcieli, czy nie mogli sobie pozwolić.

 

Ten ewangeliczny opis uzdrowienia niewidomego można uznać za historyczny lub nie. Jednakże jako tworzywo literackie jest bardzo ważny, bowiem zawiera ważne przesłanie. Ukazuje tę prawdę o człowieku, że jest on zdolny zakwestionować rzeczywistość, jest zdolny zakwestionować to, co widzi. W obu przypadkach, uzdrowienia siostry Marie Simon Pierre z choroby Parkinsona, czy w ewangelicznym opisie uzdrowienia niewidomego, istnieją świadkowie, którzy poświadczają fakt choroby i to właśnie takiej, wobec której medycyna jest bezsilna i ten właśnie fakt natychmiastowego uzdrowienia jest kwestionowany. W takiej czy innej formie z ta prawdą spotykamy się również i dzisiaj, chociażby wówczas, kiedy na nawo próbuje się definiować rzeczywistość.

 

Nie poruszałbym tego problemy, gdyby nie chodziło o coś bardzo ważnego. Otóż teologia katolicka mówi o czymś takim, jak „milczenie” Boga, czy „skrywania” się Boga. O tym milczeniu, skrywaniu się Boga pisze także Papież Benedykt XVI w swojej ostatnio wydanej książce „Jezus z Nazaretu”. W tym przypadku to milczenia Boga przybiera szczególną postać. Wielu w podobnych zdarzeniach, uzdrowieniach chciałoby widzieć bezpośrednio dowód na istnienie Boga. Otóż chcę powiedzieć tak: nie ma dowodów na istnienie Boga. Co to znaczy, że nie ma, że nie istnieje coś takiego jak dowód na istnienie Boga? Znaczy to, że taki dowód odbierałby człowiekowi wolność, niszczył miłość, a zatem uderzałby w to, co w człowieku najistotniejsze. A przede wszystkim znaczy to, że akt wiary jest autonomicznym aktem człowieka i nie wynika z jakichś od-dolnych przesłanek. Wierzę nie dlatego, że ktoś napisał książkę o matematyczności przyrody ukazują jej rozumność, sensowność, po-rządek, całość idealnie funkcjonującego systemu, który nie może być dziełem nierozumnej ewolucji, gdyż ona sama jest ukierunkowywana; nie dlatego wierzę, jakkolwiek to wszystko bardzo pomaga. Wierzę nie dlatego, że ktoś został cudownie uzdrowiony. Wierzę, bo… wierzę. Wiara jest autonomicznym aktem mojego jestestwa. Między doświadczeniem rzeczywistości jako rozumnej, sensownej i celowej, między byciem świadkiem nawet cudownego uzdrowienia, a aktem wiary istnieje jakościowy skok. Wierzę nie w coś, lecz Ko-muś. Dlatego też i faryzeusze musieli odrzucić Chrystusa, chociaż byli świadkami uzdrowienia niewidomego od urodzeni, bo w imię tej wiary, w której zostali wychowanie, nie byli zdolni w Niego uwierzyć. Natomiast potrafili uwierzyć pierwsi chrześcijanie; Apostołowie, św. Paweł. I dlatego zawsze będzie tak, że ktoś dziś deklarujący się jako wierzący, jutro może odejść. I ktoś dziś deklarujący się jako niewierzący, jutro może się nawrócić.

 

Temu milczeniu, skrywaniu się Boga towarzyszy bardzo często taka sytuacja, którą nazwano ciemnością, czy nocą. Nie chodzi już o „nieobecność” Boga w wymiarze intelektualnym, lecz po-wiedzmy w wymiarze egzystencjalnym; samotność w chwilach trudnych, w chwilach cierpienia. Nie tak dawno mówił o tym pod-czas jednej ze „Środowych katechez” Benedykt XVI, przypominając Ps. 22, którego fragment powtarzał Chrystus na krzyżu: „Boże mój, Bożej mój czemuś mnie opuścił”. O tej nocy pisał w swoich dziełach wielki mistyk hiszpański św. Jan od Krzyża. Ostatnio w zdumienie wprawiło świat opublikowanie swoistego dziennika duszy Matki Teresy z Kalkuty. W potężnym dziele opisuje swoje zmaganiom z ciemnością, z nocą. Zmagania kobiety, którą świat znał jako silną osobowość, energiczną, przedsiębiorczą i nagle objawiającą siebie jako targaną ciemnością, niepewnością czy wręcz trwogą. Ale jednocześnie swoje dzieło opatrzyła tytułem: „Pójdź, bądź moim światłem”. A jako motto, napisała: „Jeśli kiedykolwiek będę Świętą – na pewno będę Świętą od „ciemności”. Będę ciągle nieobecna w Niebie – aby zapalać światła tym, którzy są w ciemności na ziemi”. Głębsze wczytanie się w te rozważania pozwala na nowo odkryć głęboką sentencję św. Augustyna, zapisaną w jego „Wyznaniach”, który po doświadczeniach nie jednej nocy, mógł powiedzieć, że „niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Panu”.

 

Zostawmy tę filozofię, powróćmy do Jana Pawła II i Jego relikwii. Ich obecność może okazją, w jaki sposób my będziemy chcieli wejść w rzeczywistość tej tajemnicy, o której mówiliśmy, w tę noc ciemności; czy całkowicie sami, aby rozpłynąć się w bezdennej czeluści nicości, kiedy nasze „Ja” przestanie myśleć; czy „w towarzystwie” Kogoś, kogo Jan Paweł II przez całe swoje życie było świadkiem, Jezusa Chrystusa, który po to umarł i zmartwychwstał, aby spotkać nas w tej bezdennej czeluści nicości i stamtąd wyprowadzić i Kto pozwolił powiedzieć świadkom tamtego wieczora po 21.37: Papa Giovanni Paulo II è tornato a casa di Dio.

print