97. rocznicę uzyskania niepodległości przychodzi nam przeżywać w szczególnych okolicznościach. Wszyscy jesteśmy jeszcze pod wrażeniem ostatnich wydarzeń, które miały miejsce w naszej Ojczyźnie. Niewątpliwie wpisują się one w sposób znaczący w historię odrodzonego przed 97 laty Państwa Polskiego i są znakiem jego żywotności oraz nieobojętności ze strony jego obywateli.

 

Gromadząc się dzisiaj przy ołtarzu Pańskim, aby Bogu polecać dalsze losy nas samych, tworzących wspólnotę narodową i państwową, chciałbym podjąć pewną refleksję – jestem świadomy, że jest ona bardzo trudna – ale zapewne pomocna, aby bardziej wniknąć w głąb tych wydarzeń i lepiej móc je zrozumieć.

 

Wiek XX – wolno powiedzieć – umocnił istniejącą od 250 lat szczególną grupę ludzi, która wykazała swoją ogromną aktywność w drugiej jego połowie. Była to grupa całkowicie zsekularyzowana, o humanistycznym wykształceniu, uprzemysłowiona, bogata, głosząca demokratyczne hasła, które swoje poglądy wsączała w społeczeństwo trzema kanałami: poprzez edukację, prawo i środki społecznego przekazu. Grupa ta, ze względu na głoszone przez siebie poglądy, znalazła szerokie zainteresowanie i popularność. Stała się jednocześnie przedmiotem badań psychologicznych, socjologicznych i była pokazywana jako wzorzec dla całej populacji. Pozwoliło jej to osiągnąć duże wpływy polityczne, ekonomiczne, medialne. Chodzi zatem o grupę, która odniosła sukces, nie wierzy w Boga, ale głęboko wierzy w sukces ludzkości. Osiągnięcie sukcesu stało się argumentem, że jej poglądy przyjęte zostały jako jedynie słuszne i obiektywne, a poparte naukowo jako nowoczesne.

 

Już przed wojną poglądy te w Polsce reprezentowali Tadeusz Boy-Żeleński czy Janusz Korczak. Grupa ta w całej Europie propagowała m.in. „naukową eugenikę” i zamiast „lepszej gatunkowo ludzkości” przyniosła światu „naukowy rasizm” i – jak zauważał Czesław Miłosz – „wytworzyła pewien ogólny klimat, w którym mógł powstać pomysł bezwzględnej likwidacji milionów ludzkich istnień dla celów rzekomej społecznej higieny”, jej ofiarą padł także sam Janusz Korczak. W imię tej ideologii m.in. w Szwecji miała miejsce sterylizacja kobiet na wielką skalę. Taki obrazek: to w imię tej ideologii jeszcze pół wieku temu w leczeniu chorób psychicznych stosowano lobotomię polegającą na brutalnym wbiciu szpikulca w oczodół i – na oślep – przecięciu połączeń międzymózgowia z płatami mózgowymi. W wyniku jej stosowania połowa pacjentów umierała, a mimo to okrzyknięta została jako tryumf nauki i dobrodziejstwo ludzkości, jej twórca dostał w 1949 roku Nagrodę Nobla. Metoda ta została zakazana w latach sześćdziesiątych.

 

Ideologia ta z całą mocą doszła do głosu w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku hasłami rewolucji seksualnej i w ogóle zrzucenia z siebie wszelkich opresyjnych ograniczeń. W Polskim Sejmie mówił o tym Bernard Natanson, w jaki sposób fałszowano dane naukowe, aby w Stanach Zjednoczonych wprowadzić prawo do aborcji. Dzisiaj wszelkie konsekwencje tej ideologii za Benedyktem XVI można streścić jako „dyktaturę relatywizmu”.

 

W pełnym tego słowa znaczeniu wolno powiedzieć, że w Polsce ideologia ta dała o sobie znać w okresie transformacji. Grupa reprezentująca tę ideologię odbrązawianie, demitologizację, łamanie tabu, relatywizowanie wartości utożsamiała z procesem modernizacji Polski. Każdy, kto nie był za taką modernizacją naszej zapóźnionej w procesach cywilizacyjnych ojczyzny, zostawał nazwany „nacjonalistą” albo „ciemnogrodem” bądź „religijnym fanatykiem”.

 

Ale jednocześnie bardzo często nawet skrajnie liberalni ateiści, m.in. socjologowie, badając życie społeczne odkrywają coś takiego jak „kapitał społeczny”, gdzie jego fundamentem jest „kapitał moralny”, tj. „stopień, w jakim społeczność posiada wzajemne powiązane zbiory wartości i cnót, norm, praktyk, tożsamości, instytucji i technologii, które zazębiają się z ewolucyjnie ukształtowanymi mechanizmami psychicznymi i wspólnie tłumią lub regulują egoizm i umożliwiają współpracę”. To na nim buduje się społeczne zaufanie, międzyludzką solidarność, wspiera budowanie dobra wspólnego i możliwość racjonalnej publicznej debaty.

 

I właśnie jeden z tych autorów, liberalny ateista, amerykański profesor z Nowego Jorku Jonathan Haidt pisze: „próbujesz zmieniać organizację czy społeczeństwo, nie biorąc pod uwagę wpływu wprowadzanych zmian na kapitał moralny, to prosisz się o kłopoty.” I konkluduje: „Wyjaśnia to, dlaczego liberalne reformy tak często przynoszą skutki przeciwne do zamierzonych i dlaczego rewolucje komunistyczne zazwyczaj prowadzą do despotyzmu. Właśnie dlatego myślę, że liberalizm – który uczynił tak wiele, aby zapewnić ludziom wolność i równe szanse – jest niewystarczający jako samodzielna filozofia rządzenia. Liberalizm często przecenia własne siły i próbuje wprowadzić zbyt wiele zmian w zbyt krótkim czasie. A co za tym idzie – mimo woli pomniejsza kapitał moralny. Konserwatyści natomiast z większym powodzeniem chronią kapitał moralny.”

 

Nie trudno zauważyć, że na takie rozumienie kapitału moralnego składa się wielowymiarowa złożoność życia jednostki czy wspólnoty oraz ponadracjonalność świata wartości i znaczenie intuicyjnego poznania, czego liberalna wizja świata nie jest zdolna dostrzec. Cały sukces chce widzieć jedynie w racjonalnie wykoncypowanych i narzuconych odgórnie reformach ekonomicznych czy administracyjnych. Dlatego też nie potrafi docenić znaczenia więzi i relacji międzyludzkich, takich jak: rodzina, Kościół, ojczyzna, gdyż w liberalnej wizji podmiotem są zatomizowane jednostki. Chodzi też o wolność. Liberalna wizja rzeczywistości widzi wolność jako wybór pomiędzy tym, co na lewo lub prawo. Kapitał moralny buduje się poprzez wybór tego, co w górze. Innymi słowy: poprzez wybór wartości, których człowiek nie potrafi wymyśleć.

 

Zatrzymajmy się na moment nad tym rozumieniem wolności. Wolno powiedzieć, że liberalna lewica zdradziła swoją pierwszą miłość. Jej pierwszą troską była kwestia społeczna, wielki problem społeczny drugiej połowy XIX wieku, z niego wyrosły ruchy socjalistyczne i rewolucje. I chociaż w odpowiedzi na nie pisał papież Leon XIII w encyklice „Rerum novarum”, że lekarstwo okaże się jeszcze gorsze niż choroba, o czym mogliśmy się przekonać na własne oczy, to dzisiaj jej pierwszą troską jest kontynuacja rewolucji w roku 1968; wywracanie całego dotychczasowego porządku, zwłaszcza moralnego, jako czegoś opresyjnego. „Dla współczesnej liberalnej lewicy wolność to właśnie odrzucenie zobowiązań wobec istniejących wspólnot. Nie ma w niej miejsca dla postulowania powinności żyjących wobec przodków i potomnych. Każdy, kto chciałby chronić dorobku poprzednich pokoleń na rzecz pomyślności swojej i swoich dzieci, będzie dla lewicy wrogiem. Dlatego obrona istniejącego świata to – z punktu widzenia lewicy – śmiertelne zagrożenie dla jej planu budowy społeczeństwa oderwanego od przeszłości i dotychczasowych więzów lojalności. (…) Jeżeli w tych okolicznościach liberalna lewica domaga się ubezwłasnowolnienia służb państwowych, rzekomo w obawie przed totalitarnymi ciągotami, to znaczy, że mamy do czynienia z czymś na kształt zamachu stanu, zamachu wymierzonego w fundamenty wolnego świata”. To w imię tej ideologii rozbrojono Europę.

 

„Podobnie było już w przeszłości, gdy Front Ludowy całkowicie rozbroił Francję w przeddzień II wojny światowej, i jeszcze wcześniej, gdy zachodnioeuropejska lewica sabotowała dostawy broni dla Polski powstrzymującej bolszewickie hordy nacierające w 1920 roku na Zachód, wszystko po to, aby porzucając lub wręcz zdradzając własne państwa, doprowadzić do zniszczenia dotychczasowego porządku.

 

Jakże paradoksalne i zarazem żałosne jest to, że współczesna lewica bardziej obawia się rodzimych konserwatystów u władzy niż wojujących islamistów, że w swojej nienawiści do religii chrześcijańskiej i Kościoła gotowa jest niemal do konwersji na islam.”

 

Czyż dziś nie jesteśmy świadkami tego, że właściwie wszystkie istotne treści zostały już zdekonstruowane, wszelkie tabu obalone, a wartości zrelatywizowane? Nie ma świętości, której nie można by okpić i ośmieszyć. Najbardziej awangardowe staje się to, co skandalizujące. I rzeczywiście staliśmy się bardziej szczęśliwi? A jednocześnie w ten sposób zagubione zostały kryteria, przy pomocy których moglibyśmy cokolwiek oceniać, a tym bardziej sobie z nimi poradzić, bo w imię czego? W jaki sposób ograniczyć wybujały konsumpcjonizm czy rozpasany seks?

 

Rewolucja seksualna 1968 r., która rozpowszechniła tabletkę antykoncepcyjną, doprowadziła do destrukcji sfery seksualnej. Dzisiaj socjologia ocenia tę sytuację wprost, że tu tkwią źródła rozbicia rodziny i poważnego kryzysu demograficznego. Europa wymiera. Destrukcja sfery seksualnej spowodowała oderwanie seksu od miłości i prokreacji, oderwanie ciała od osoby, co jeszcze bardziej wzmacnia nurty sekularystyczne. Budzi to nieskrywaną radość liberalnej lewicy, bowiem bije bezpośrednio w Kościół, ale nie pozwala jej dostrzec poważnego problemu dla państwa; starzejącego się społeczeństwa. A na pytanie, ku czemu to wszystko zmierza, opowiada się o „modernizacji” i „nowoczesności”, „aby Polska była normalnym krajem.”

 

Z tego też punktu widzenia tworzy się prawo. Chciałbym zwrócić uwagę jedynie na tzw. „mowę nienawiści”, o której mówił ostatnio Rzecznik Praw Obywatelskich. Niby słuszna sprawa, bowiem powinno się dbać o kulturę słowa, zwłaszcza, jeśli ma ono funkcjonować w przestrzeni publicznej. Ale jeśli tak, to bardziej jest to problem wychowania, a zatem rodziny i szkoły. W tym przypadku jednak staje się problemem politycznym, bowiem ma być sposobem realizacji podstawowych założeń idei liberalnej lewicy: wiary w postęp i wyzwolenia, i w ten sposób stają się kształtem nowej kultury.

 

W sferze postępu ma znaleźć się ideologia gender, homoseksualna, ekologiczna (bardziej dba się o prawa zwierząt niż prawa człowieka), bioetyczna (aborcja, eutanazja, klonowanie, in vitro). Wyznawcy tej ideologii, tworząc grupę kulturową, która deklaruje potrzebę powstania nowego człowieka i nowej społeczności, jednocześnie tworzą grupę polityczną dążącą do wyzwolenia, bowiem dyskryminowana ma być ich tożsamość. Temu właśnie jako wcześniej uchwalone w parlamencie prawo ma służyć z jednej strony polityczna poprawność, z drugiej mowa nienawiści, która ma wykluczać jakąkolwiek krytykę. Czy w takim przypadku państwo jest nadal neutralne światopoglądowo? Czy jest tolerancyjne, skoro przymusza wszystkich obywateli do określonej tożsamości ideologicznej? Czy nie ogranicza wolności sumienia tych, którzy tej ideologii nie podzielają? Czy w ten sposób nie przymusza się Kościoła, aby przestał być Kościołem, bowiem głosząc swoje zasady od dwóch tysięcy lat, zbudował potężną kulturę chrześcijańską, a dzisiaj te zasady oskarżane są o mowę nienawiści?

 

Mając już tak uchwalone prawo, liberalna lewica idzie do sądu i sąd ma rozstrzygać pomiędzy dwiema kulturami: liberalno-ateistyczną i chrześcijańską. I oto jesteśmy świadkami pewnej formy sądokracji, gdzie sąd zyskuje pewną autonomię polityczną, wyrok sądowy w coraz większy stopniu ma nie tylko charakter prawny, ale także polityczny. Czy w takim przypadku państwo, w którym tak działa sąd, jest jeszcze państwem prawa? Czy to jest jeszcze demokracja?

 

Świadectwem sądokracji mogą być wyroki wydawane przez sąd Stanów Zjednoczonych, gdzie sędzia stał się instancją ustawodawczą i wyrokiem sądu wprowadził prawo do aborcji, kiedy orzekł, że zakaz aborcji jest sprzeczny z prawem do wolności. A i u nas można znaleźć kilka tego typu wyroków, kiedy niszczenie czy wyszydzanie symboli chrześcijańskich wyrokiem sądu określane było jako wyraz wolności słowa. I tak naprawdę mamy do czynienie ze zderzeniem kultur.

 

W tym miejscu raz jeszcze chciałbym odwołać się do Jonathana Haidta, który odnośnie interesującego nas tematu wolności słowa w sztuce pisze: „Czy artysta może po prostu powiedzieć religijnym chrześcijanom: «Jeśli nie chcecie tego oglądać, nie idźcie do muzeum»?”. I sugeruje, by wyobrazić sobie zanurzenie w moczu lub pomazanie łajnem wizerunków Martina Luthera Kinga lub Nelsona Mandeli, którym ludzie lewicy oddają „niemal boską cześć”. I konkluduje: „Czy takie prace mogłyby zostać wystawione w Nowym Jorku albo w Paryżu, nie wywołując wściekłych protestów? Czy w ludziach o lewicowych poglądach nie wzbudziłoby to poczucia, że muzeum, w którym je pokazano, zostało skażone rasizmem nawet po usunięciu tych obrazów?”.

 

Co w tym miejscu proponuje Kościół? Jedynym rozwiązaniem jest dialog, gdzie w imię własnej tożsamości głosi się prawdę. I tutaj kilka słów wyjaśnienia. Dialog zakłada uszanowanie partnera również przez to, że mówi mu się prawdę, ale tej prawdy się nie narzuca, bowiem prawda narzucana przestaje być prawdą, ponieważ łamie wolność sumienia drugiego człowieka. W tym miejscu chciałbym powtórzyć, co powiedziałem gdzie indziej: Kościół nie narzuca prawdy. Temu poświęcił całe swoje przemówienie papież Benedykt XVI w Bundestagu, że przez całą historię chrześcijańscy filozofowie i teologowie, przyczyniając się do tworzenia prawa, nigdy nie odwoływali się do prawa religijnego, lecz poprzez racjonalną refleksję wyprowadzali je z prawa naturalnego. I można zebrać wszystkie kodeksy prawa, jakie wydane zostały w całej historii Europy, i nie znajdzie się w nich jednego zdania, które będzie wzięte wprost z prawa religijnego. O tym samym pisze też papież Jan Paweł II w encyklice Redemptoris missio, 36, gdzie mówi z jednej strony o nakazie misyjnym, że Kościół ma iść i głosić, a z drugiej strony nie narzucać siłą. Jedynie, co mu pozostaje, to wzywać: Otwórzcie drzwi Chrystusowi.

 

Ten dialog ma być prowadzony także w sferze publicznej, z której – według tej ideologii – Kościół ma być wykluczony. Zdjęcie krzyża ze ściany pozostawia po nim puste miejsce i ta pustka staje się symbolem owej ideologii. A tymczasem nawet niewierzący socjolodzy i psycholodzy stwierdzają, że „przestrzeń publiczna nie powinna być naga albo pusta. Powinna rozbrzmiewać gwarem debaty nad tym, w jaki sposób wolni ludzie mają ułożyć sobie wspólne życie.” A jeśli tak, to „intencją takiego stanowiska jest obrona wyższej transcendencji, która winna pozostać wolna od politycznych apetytów. […] Jest to zarazem stanowisko przeciwne jakobińskiej idei laicité, idei obligatoryjnego, zadekretowanego przez władzę polityczną ogołocenia przestrzeni publicznej z wszelkich elementów religijnych.” Ten element religijny jest niezbędny nie tylko ze względu na ludzi wierzących, lecz ze względu na etos obywatelski, co wzmacnia ducha demokratycznego. „Rozwoju człowieka nie zapewnią same z siebie instytucje demokratyczne [reforma ekonomiczna czy administracyjna] ani wolny rynek. Muszą one zostać zrównoważone przez silne instytucje moralne i kulturalne, takie jak rodziny, szkoły, Kościoły oraz inne dobrowolne stowarzyszenia, służące dobru wspólnemu. Instytucje te wdrażają nas w praktykowanie niezbędnych cnót indywidualnych i społecznych – uczciwości, samokontroli, życzliwości, bez których wolny rynek ani demokratyczne rządy nie są w stanie prawidłowo funkcjonować”. Innymi słowy „demokracja, aby była zdrowa, czyli sprawiedliwa, wymaga oparcia na obiektywnych wartościach i wspólnym etosie, których sama z siebie nie wytwarza.” Jeśli zatem społeczeństwo demokratyczne chce właściwie funkcjonować, musi zafundować sobie instytucje ademokratyczne, które będą wychowywać społeczeństwo do funkcjonowania w demokracji.

 

Nie sposób w tym miejscu opisywać wewnętrzną treść kultury chrześcijańskiej, aby uzasadnić, że dla chrześcijaństwa nie ma alternatywy, ale na jeden moment trzeba zwrócić uwagę. „Wielka przemiana kulturalna – pisze Leszek Kołakowski – z pewnością największa, jaka kiedykolwiek miała miejsce, została spowodowana przez Jezusa. […] Korzeniem tej przemiany jest miłość. […] Miłości bezwarunkowej, do której jesteśmy wezwani, która jest istotą bytu boskiego i która sprawia, że prawo staje się niepotrzebne – która może nawet być w konflikcie z prawem i je znosić – nie da się wydedukować z samego Starego Testamentu. Miłości nie można nakazać. […] Wszystko jest doskonałe, jeśli bierze się z miłości. Znamy chrześcijan, którzy są nie tylko dobrzy i miłosierni w zwykłym sensie: znamy takich, którzy naprawdę modlą się za wrogów i naprawdę przebaczają zniewagi i cierpienia, i nie chwalą się tym. Jeśli święci są rzadkością, czy ich obecność jest ważna w świecie, czy była ważna w historii? Zdarzają się prawdopodobnie rzadko, ale to im zawdzięczamy najlepszą część dziedzictwa duchowego naszego życia i naszej kultury. Zresztą powiedzenie, że coś, co rzadkie, jest z tego powodu nieważne, to urąganie rozsądkowi; a powiedzenie, że ludzie jakiegoś rodzaju są bez znaczenia, bo jest ich mało, to absurd, skoro wiemy na pewno, że jeden człowiek może sam zmienić świat.”

 

Czy dopiero niewierzący Leszek Kołakowski ma nam ukazywać oryginalność chrześcijaństwa, jaką jest miłość. Nie ma takiej drugiej religii, która właśnie na miłości budowałaby więzi wspólnot, w których przyszło człowiekowi żyć. To stąd chrześcijaństwo jako pierwsze budowało szpitale i przytułki, i rozwijało dobroczynną caritas, aby przykładowo wymienić św. Elżbietą, Jadwigę Śląską czy Brata Alberta.

 

To miłość inspiruje przebaczenie, bez którego nie sposób wyobrazić sobie budowanie międzyludzkich relacji. Miła właśnie 50 lat od redakcji słynnego Listu Episkopatu Polski do Biskupów Niemieckich, w którym znalazło się sformułowanie: „Udzielamy przebaczenia i prosimy o nie”. Autor tych słów, kard. Bolesław Kominek, w obronie tego Listu odwołał się do polskiej literatury i przypomniał nie tylko Juranda puszczającego wolno swojego oprawcę, ale „Listy spod morwy” Gustawa Morcinka. Ten, który przeżył obóz koncentracyjny, pisał: „Obozowiczom trudno wypowiedzieć szczerze tamte słowa «… i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!». Słowa te są dla nas jak kamień na prostej drodze, na którym boleśnie się potykamy. Na słowach tych załamujemy się i nie kończymy zaczętej modlitwy. Lecz podobnie jak w obozie miał człowiek wiarę, iż przyjdzie taki dzień wyzwolenia, a ta wiara trzymała go przy życiu, tak i teraz pragnie mieć tę wiarę, że może kiedyś przyjdzie chwila, taka dziwna radosna, cicha, pokorna chwila w naszym życiu, kiedy będzie mógł wyszeptać owe proste słowa: «… i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!».

 

I mówił dalej Kardynał: „Wiemy, że w życiu poszczególnych ludzi – zwłaszcza mocno pokrzywdzonych – chwile takie mogą bardzo dużo kosztować. O tym wiemy wszyscy. Po to, żeby dojść do przebaczenia, każdy człowiek musi się łamać, ale owo przełamywanie i poprawianie swego usposobienia jest właśnie chrześcijaństwem”.

 

Dzisiaj chrześcijaństwo staje wobec nowego wyzwania, nie tylko wobec liberalnej lewicy, lecz także islamu. Dzisiaj chrześcijanie nie tylko nie mogą wstydzić się chrześcijaństwa, ale właśnie na nim budować swoją tożsamość, aby obronić siebie, swoją Ojczyznę, Europę.

print